FILMY,  NETFLIX

Bogatszy, piękniejszy, wspanialszy! – „Hobbit. Pustkowie Smauga”

O filmowym świecie Śródziemia nie mogę i nie chcę pisać z obiektywnego punktu widzenia. Kocham historie stworzone przez Tolkiena, podziwiam Jacksona za pasję i umiejętne przekładanie tej literatury na język X Muzy. Same filmy zaś zachwycają mnie doborem obsady, urodą barw i światła, muzyką i dopracowaniem szczegółów w wykonaniu kostiumów, scenografii i charakteryzacji.

Dlatego nie będę silić się na próby suchej analizy drugiej części przygód hobbita. Powiem krótko – Pustkowie Smauga to świetne kino zarówno pod względem prowadzenia narracji, kreacji aktorskich, jak i oprawy wizualnej. (Dodam tylko, że byłam na seansie przedpremierowym  – w ramach maratonu dwóch części Hobbita– wyświetlanym w technologii 2D. Pominę więc kwestię „wymiarów” oraz wad i zalet obrazu w 3D.)

Fabuła drugiej części Hobbita – zgodnie z początkowym założeniem scenarzystów – rozwinięta została o elementy, które w książce nie są tak istotne lub których w ogóle nie ma. Do takich należy na przykład wątek Azoga, „białego orka”, który w filmie odgrywa rolę szczególną – jest głównym antagonistą Thorina „Dębowej Tarczy”. Postać ta, wspomniana jedynie w Hobbicie Tolkiena, a nieco szerzej opisana w Dodatkach do Władcy pierścieni, wprowadza do obrazu Jacksona (zarówno do pierwszej, jak i do drugiej części – a mam nadzieję, że i do trzeciej) dynamikę i napięcie, uzasadnia też dobitniej nienawiść, jaką król krasnoludów żywi do orków. Ciekawi mnie, w jaki sposób rozstrzygną się losy Azoga w części trzeciej.

Równolegle do wyprawy Bilba swoje przygody przeżywa Gandalf. Czarodziej towarzyszy śmiałkom w drodze do Samotnej Góry, jednak często ich opuszcza. Realizuje bowiem własne plany, mające na celu odkrycie źródła zła, które coraz wyraźniej zaczyna ingerować w życie mieszkańców Śródziemia. Tolkien, pisząc dla swoich dzieci prostą historię o małym hobbicie, nie podejrzewał nawet, że jej wątki rozwiną się do rozmiarów powieści epickiej. Ta myśl dojrzewała w jego twórczej wyobraźni przez dziesięciolecia (polecam artykuł Hobbit w listach Tolkiena) i ziściła się w najsławniejszym dziele pisarza. Postać Saurona i jego powrotu nie mogła oczywiście pojawić się w Hobbicie. Jackson wzbogacając tę historię, wyraźnie miał na celu zbudowanie fabularnej podstawy dla późniejszych wydarzeń, jakie mają miejsce w adaptacjach Władcy pierścieni. Dzięki temu losy krasnoludów nabierają powagi i okazują się nie tylko pojedynczym epizodem istotnym wyłącznie dla jednej rasy – wpisują się one w losy całej krainy, która za kilkadziesiąt lat będzie musiała się zjednoczyć w walce ze wspólnym wrogiem.

Wątek, którego obecność w filmie może budzić pewne wątpliwości, to uczuciowy związek Legolasa z Tauriel. Sama obecność tych postaci w Hobbicie nie ma literackiego odnośnika. Splecenie ich losów z grupą krasnoludów wydaje się trochę sztuczne. Evangeline Lilly jest jednak tak naturalna i wdzięczna jako elfka, że wynagradza tę drobną niezręczność. Na ostateczną ocenę rozwiązania, jakie wybrał Jackson w kwestii elfów z Leśnego Królestwa, poczekam do przyszłego roku. Kto wie, może po obejrzeniu Tam i z powrotem nie będziemy mogli sobie wyobrazić Hobbita bez Legolasa i Tauriel?

Wizualny rozmach tej części trylogii Jacksona przewyższa swoim rozmiarem Niezwykłą podróż. Operator Andrew Lesnie, odpowiedzialny za zdjęcia do wszystkich filmów Jacksona o Śródziemiu, oraz Dan Hennah, scenograf, stworzyli i tym razem obrazy, w których ogromną rolę odgrywa kolor, jego odcień, nasycenie barwą i temperatura, światło, jego intensywność oraz dbałość o detale i – oczywiście – plenery. Temat sztuki operatorskiej i scenograficznej w tym filmie (a właściwie w obu trylogiach) jest niezwykle szeroki i wymaga osobnej analizy. Wspomnę tylko o czterech punktach Pustkowia Smauga, w których obraz zapiera dech w piersiach: widok koron drzew Mrocznej Puszczy, architektura Miasta nad Jeziorem, wnętrze skarbca w Samotnej Górze oraz – Smaug. Mam świadomość, że większość obrazów została wygenerowana komputerowo, ale na szczęście nadal nad procesem komponowania i barwienia kadrów czuwa człowiek i jego wyobraźnia.

Postać Smauga zaś to dzieło sztuki! Specjaliści od efektów specjalnych przeszli samych siebie! Smok jest piękny, a jednocześnie śmiertelnie niebezpieczny; zachwyca swoją potęgą i wyglądem, a zarazem przeraża okrucieństwem i siłą ognia. Do tego nie jest ślepym zabójcą – to postać niezwykle inteligentna, podstępna, błyskotliwa i obdarzona zniewalającym głosem Benedicta Cumberbatha (nie mogłam się powstrzymać od tej uwagi!). Ruchy smoka wygenerowane zostały za pomocą metody motion capture – podobnie jak w przypadku postaci Golluma. Cumberbath obdarzył więc Smauga nie tylko głosem (szkoda tylko że zmodyfikowanym), ale również posłużył za model dla filmowej sylwetki potwora.

Muzyka Howarda Shore’a brzmi dużo lepiej niż w pierwszej części Hobbita (słucha się jej fantastycznie zarówno podczas seansu, jak i z płyty). Obok motywów znanych (i słusznie przywoływanych w filmie) pojawia się nowy temat Miasta nad Jeziorem. Szkoda, że Shore nie wyodrębnił wyraźniej innych tematów. Są mało rozpoznawalne i nie kojarzą się jednoznacznie z daną postacią, miejscem czy wydarzeniem. Może przy kolejnych podejściach do filmu będę umiała wskazać te charakterystyczne momenty w partyturze, jednak po autorze muzyki do Drużyny pierścienia spodziewałabym się czegoś więcej…

I ostatni mocny punkt filmu Jacksona – Martin Freeman. Nieśmiałe, aczkolwiek urocze epizody (m. in. w filmie To właśnie miłość) nie zapowiadały, że kariera tego brytyjskiego aktora rozwinie się tak szybko. (Freeman jest w tej chwili nie tylko najbardziej znanym hobbitem, ale również najlepszym filmowym doktorem Watsonem. Obie role – tak różne – odgrywa w sposób przekonujący, naturalny i jedyny w swoim rodzaju.) Trzeba przyznać, że osoby odpowiedzialne za dobór obsady do obrazów Jacksona trafiają bezbłędnie ze wskazaniem odtwórców postaci żyjących w Śródziemiu. Czy ktoś wyobraża sobie, aby rolę nieśmiałego, nieco zagubionego i prostolinijnego hobbita grał ktoś inny? Freeman potrafi swoją grą zarówno pokazać, że Bilbo wcale nie nadaje się do wzięcia udziału w przygodzie, jak i wiarygodnie zaprezentować przemianę, jaka zachodzi w pozornie wycofanym hobbicie. Jego odwaga i spryt wcale nie są udawane. Tkwią w osobowości Bilba i tylko czekają na odpowiednie okoliczności, aby się ujawnić. W części drugiej najbardziej ujęła mnie scena dialogu Bagginsa ze Smaugiem. Jest jednocześnie zabawna i niepokojąca, błaha i prowadząca do nieuchronnego finału. A zachowanie, mimika, gesty i sposób wypowiadania kwestii przez Freemana czynią z tego fragmentu jeden z najciekawszych momentów filmu.

To nie wszystko, co chciałabym napisać o filmie Petera Jacksona (ale kto by to czytał!!?). Im dłużej o nim myślę, im więcej artykułów i recenzji czytam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że środkowa część drugiej trylogii o Śródziemiu jest wspaniała i dorównuje swoim filmowym poprzednikom (o ile ich nie przewyższa). Filmowy rok 2013 zamyka się jednym z najlepszych dzieł minionych 12 miesięcy.

Mam nadzieję, że finał przygód Bilba i krasnoludów zachwyci nas jeszcze bardziej! Sądząc po poziomie, jaki prezentuje Pustkowie Smauga, i znając możliwości reżysera, można mieć nadzieję, że na koniec roku 2014 porwie nas on jeszcze piękniejszym widowiskiem, zrealizowanym na skalę rozciągniętą do granic możliwości! Czekam z niecierpliwością. A Wy?

Piosenka do drugiej części historii o hobbicie – „I See Fire”

„Hobbit” w listach Tolkiena

„Hobbit” w listach Tolkiena

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *