FILMY

KRÓL ROZRYWKI Michaela Graceya

„Najszlachetniejszą ze sztuk jest sztuka uszczęśliwiania ludzi.”

Te słowa Phineasa Taylora Barnuma wybrzmiewają tuż przed napisami końcowymi filmu Michaela Graceya. I są one doskonałym podsumowaniem niemal dwugodzinnego spektaklu, pełnego tańca, śpiewu, kolorów i emocji, który daje widzowi pełnię radości i wzruszeń.

Phineas Taylor Barnum to postać uznawana przez Amerykanów za prekursora współczesnego show-biznesu. Jego ryzykowne i szalone pomysły, początkowo krytykowane przez mieszkańców Nowego Yorku, z czasem zyskały uznanie i poklask społeczeństwa, które spragnione rozrywki mogło podziwiać przygotowywane przez trupę Barnuma przedstawienia i oderwać się od szarej rzeczywistości.

Obraz Graceya swobodnie traktuje biografię Barnuma, jednak twórcom nie zależało na wiernym odtworzeniu faktów z życia tej barwnej postaci. Losy „króla rozrywki” stały się pretekstem do wyśpiewania i wytańczenia przepięknej historii o sile marzeń, o wartości każdego człowieka i o tym, co w życiu jest najważniejsze.

Największym atutem tego widowiska są piosenki napisane przez duet odpowiedzialny za sukces musicalu La La Land. Benj Pasek i Justin Paul tym razem stworzyli utwory pełne rozmachu i fantazji. Dynamiczne aranżacje, oparte na mocnej sekcji perkusyjnej, łączące tradycyjną orkiestrę z elektroniką i wspierane wyrazistymi chórkami porywają tempem i zarażają energią. Do takich kawałków należy choćby piosenka The Greatest Show, stanowiąca klamrę kompozycyjną filmu, czy żywiołowa Come Alive i This Is Me. Utwory liryczne natomiast wkradają się gdzieś w zakamarki serca i wzruszają do łez. Dzieje się tak choćby przy piosence A Million Dreams, Never Enough czy Tightrope.

W przeciwieństwie do zeszłorocznego hitu, który przez chwilę był najlepszym filmem roku, poziom warstwy wokalnej w Królu rozrywki wielokrotnie przewyższa dokonania Ryana Goslinga i Emmy Stone w La La Land. Michael Gracey zebrał doskonały zespół aktorów, którzy podołali niełatwemu zadaniu i rewelacyjnie poradzili sobie z interpretacją piosenek, kreując jednocześnie wiarygodne charaktery. Największe brawa należą się oczywiście Hugh Jackmanowi. Odkąd zobaczyłam i usłyszałam jego występ w scenicznej wersji musicalu Oklahoma! (1998), niezmiennie twierdzę, że jest on jednym z najlepiej śpiewających aktorów w Hollywood. Moje zdanie potwierdziła genialna kreacja postaci Jeana Valjeana w Nędznikach w reżyserii Toma Hoopera, za którą Jackman niestety nie odebrał Oscara.

W Królu rozrywki artysta ponownie prezentuje swoje zdolności wokalne, łącząc je z doskonałym wykonaniem numerów tanecznych i przejmującą grą. Jego bohater przepełniony jest wiarą w to, że może odczarować szarą rzeczywistość i dzięki sile swojej wyobraźni może dać ludziom radość. W realizacji swoich planów nieraz błądzi, ale nigdy nie traci nadziei i ostatecznie osiąga upragniony sukces. Szczera, pełna ciepła i dziecięcej prostoty gra Jackmana każe widzowi przeżywać losy bohatera z ogromną empatią. Rola P.T. Barnuma jest jedną z najlepszych kreacji australijskiego aktora, który po raz kolejny prezentuje się jako wszechstronny artysta, niedający się zamknąć w ramy żadnej konwencji.

Jackmanowi partneruje zjawiskowa Michelle Williams grająca ukochaną żonę Barnuma. Po przejmującym występie w dramacie Manchester By The Sea tym razem aktorka pozwala nam zachwycić się swoim głosem, szczególnie gdy w rytmie walczyka wyśpiewuje piosenkę Tighrope. Oprócz niej ważną postacią, również w warstwie muzycznej, jest absolwent High School Musical, Zac Efron. Od czasów szkolnego musicalu aktor zmężniał, zgromadził na swoim koncie bardziej bądź mniej udane występy, ale niezmiennie ujmuje widzów barwą głosu. W Królu rozrywki zaś, jako przedstawiciel wyższych sfer w filmie Graceya, zakochuje się w akrobatce, granej przez Zendayę. Na wyróżnienie zasługuje również postać śpiewaczki Jenny Lind, granej przez Rebeccę Ferguson. Choć to nie głos aktorki słyszymy w solowym wykonaniu utworu Never Enough (zamiast niej piosenkę śpiewa fantastyczna Loren Allred), to jej rola wprowadza do historii wątek dramatyczny, istotny dla rozwoju akcji. Siłą obsady Króla rozrywki jest doskonałe zestrojenie barw głosów wszystkich wykonawców – zarówno tych z pierwszego planu, jak i chórków, które nadają piosenkom moc i sprawiają, że słucha się ich wielokrotnie po seansie z głębokim wzruszeniem.

Wizualna warstwa filmu zrealizowana została z wielkim rozmachem. Choreografia, kolorystyka – zarówno scenografii, jak i kostiumów – oraz oświetlenie w sekwencjach prezentujących cyrkowe występy zachwycają żywiołowością. Świetna jest również praca kamery, która podąża za tańczącymi aktorami, dodając scenom dynamiki i energii. Oglądanie Króla rozrywki daje widzowi ogromną przyjemność.

Film Michaela Graceya mówi jednak nie tylko o początkach amerykańskiego show-biznesu. Porusza również odwieczny problem rozdziału sztuki wysokiej i niskiej. Która z nich jest bardziej wartościowa, która jest bardziej szczera i czy tak naprawdę rozróżnienie to jest konieczne, skoro jedna i druga przynosi ludziom szczęście? Najistotniejszym wątkiem jest jednak – tak bardzo aktualna w obecnych czasach – kwestia szacunku dla inności. Grupę dającą popisy w cyrku Barnuma tworzyli przecież „odmieńcy”, wytykani placami na ulicach: karły, giganci, ciemnoskórzy, ludzie z defektami fizycznymi, którzy zarówno kiedyś, jak i dziś stają się obiektami kpin i doświadczają wykluczenia. A przecież ich występy były czymś, co można by nazwać „celebracją człowieczeństwa” (słowa te padają z ust nieprzychylnego Barnumowi krytyka, któremu duma nie pozwala przyznać, że mimo wszystko darzy sympatią te niecodzienne popisy). I ten właśnie wątek sprawia, że Król rozrywki jest nie tylko świetnym musicalem, ale też filmem, który pokazuje, że każdy, niezależnie od tego, jaki jest, zasługuje na szacunek, na szczęście i spełnienie marzeń. Szkoda, że ten pozorny banał wciąż do wielu z nas nie dociera…

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *