Festiwale, festiwale, ale…

Bardzo podoba mi się artykuł Piotra Czerkawskiego pt. „Eliade jeździłby na festiwale”. Autor przedstawia charakter imprez filmowych z dwóch punktów widzenia: pisze o nich jako zwyczajny uczestnik i jako dziennikarz. Mi bliższe jest spojrzenie „szaraczka”, który zanurzył się w niezwykłej aurze filmowych uniesień i odniósł wrażenie, że znalazł się na innej planecie w odległej galaktyce. Przyznam jednak, że biorąc udział w festiwalu, staram się utrwalać swoje spostrzeżenia w krótkich notatkach, z których potem buduję teksty – może nie profesjonalne, ale starające się przyjmować kształt podobny do recenzji czy felietonów. Wymaga to ogromnych nakładów energii i samozaparcia. Pobudka o 9 rano, warsztaty i seanse (po 3-4 filmy plus spotkanie), powrót po 22 i pisanie do 2 nad ranem. Tak mniej więcej wyglądał tydzień, podczas którego mieszkałam sama w Poznaniu i brałam udział w festiwalu Transatlantyk w zeszłym roku. Przyznam, że dziennikarze muszą mieć nie lada kondycję. Pomijam fakt życia rodzinnego, a raczej jego braku, skoro mapa festiwali nie pozostawia wiele miejsca na urlop. Jak tu przy dwójce dzieci wyjechać na tydzień, wrócić na dwa dni i jechać dalej na weekend? Trudny jest los dziennikarza – i trudny jest los „szaraczka”, który zafascynowany festiwalowym trybem życia musi wrócić do swojej pracy (którą zresztą też kocha) i rezygnuje z kolejnych wyjazdów, bo bilety, bo praca, bo żal jechać bez maluchów… O pisaniu już nie wspomnę – zostają wakacyjne wieczory – takie jak dzisiejszy.
Trzeba więc korzystać z darów losu i cieszyć się, gdy szczęśliwym zbiegiem okoliczności uda się trafić na jeden czy drugi seans w festiwalowym mieście. Mam nadzieję, że i w tym roku spotka mnie jakaś miła niespodzianka.

