IMPRESJE

IMPRESJE #1

Bar, muzyka i wyobraźnia

We wnętrzu panuje półmrok. Słychać cichy gwar, stuknięcia szklanek. Przy barze siedzi Dan. Pije kolejnego drinka. Ze sceny dochodzi niepewny dźwięk gitary. Przez chwilę piszczy mikrofon. Rozlega się odgłos tłuczonego szkła. Greta śpiewa. Ma delikatny głos. Zwrotka jest monotonna, ale mężczyzna coraz bardziej wsłuchuje się w melodię. Odwraca głowę w stronę sceny i nagle zaczyna słyszeć subtelny dźwięk perkusji. Nie ma jednak na scenie perkusisty. Podobnie jak nie ma pianisty, który naciskałby klawisze pianina. Mimo to instrument gra kolejne akordy. Przy drugiej zwrotce włącza się wiolonczela i chórek. W refrenie słyszymy już całą orkiestrę i aplauz publiczności. Mężczyzna widzi i słyszy wszystko w swojej wyobraźni. Uśmiecha się. Piosenka w tej wyobrażonej aranżacji jest świetna – porywa, wzrusza i zachwyca. Gdy jednak wyimaginowane dźwięki cichną, znowu słychać tylko gitarę i głos dziewczyny. Goście w barze rozmawiają, nie zwracając uwagi na artystkę. Jest tylko jedna osoba, która słucha utworu do końca – to Dan. Od tego momentu życie obojga zmieni się. Na lepsze.

To fragment filmu Johna Carneya Zacznijmy od nowa z Keirą Knightley i Markiem Rufallo. Ta chwila trwa niecałe cztery minuty, ale stanowi dla mnie  jedno z najprzyjemniejszych wspomnień filmowych zeszłego roku. To niezwykłe spotkanie dwojga nieszczęśliwych ludzi jest magiczne, również dlatego, że to muzyka staje się elementem, który łączy dwie zagubione dusze. Reżyser doskonale wyczuł, że początek historii Grety i Dana musi zostać wyśpiewany, że to muzyka musi być tłem dla ich relacji. Scena zaś ma niezwykły klimat, budowany przez otoczenie i moment życiowy,  w którym bohaterowie się znaleźli.

Scena, o której piszę, ma jeszcze jedną wyjątkową właściwość. Sytuację w barze oglądamy w filmie dwukrotnie. Najpierw obserwujemy Gretę, która niechętnie wchodzi na scenę i śpiewa swoją piosenkę, a jakiś czas później, na zasadzie retrospekcji, ponownie trafiamy do baru i widzimy Dana, który słyszy głos Grety. Finał sekwencji jest oczywiście ten sam, jednak oba ujęcia uzupełniają się i tworzą uroczą klamrę, dzięki której losy Grety i Dana splatają się.

Film Johna Carneya, reżysera znanego z innej przeuroczej muzycznej historii, opowiedzianej w filmie Once, spodobał mi się ogromnie. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji go obejrzeć, zachęcam do nadrobienia zaległości. Nie jest to dzieło oscarowe, ale skutecznie poprawia nastrój i pozwala odetchnąć przy dobrej muzyce i prostej historii o miłości. Opowieść ta zaś wcale nie kończy się tak, jak byśmy przewidywali.

Recenzja filmu

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *