FILMY

„Spectre”, czyli nowy stary dobry Bond!

007_1Doczekałam się! Po raz pierwszy od roku 2002, czyli od roku premiery ostatniej części przygód agenta 007 z udziałem Pierca Brosnana, seans z Jamesem Bondem w roli głównej znowu był czystą rozrywką! I to mimo faktu, iż w postać tytułową wcielił się po raz czwarty Daniel Craig. Wszystkich wielbicieli talentu tego Brytyjczyka serdecznie przepraszam – ale nie potrafię znaleźć w sobie nawet odrobiny sympatii ani podziwu dla jego aktorskich wcieleń. Jamesem Bondem dla mnie Daniel Craig nigdy nie był…

Począwszy od Casino Royale przez Quantum of Solace po Skyfall – po premierze każdej z tych części cyklu „bondowskiego” dochodziłam do podobnego wniosku: były to świetnie zrealizowane filmy sensacyjne, z mocną fabułą, żywą akcją i rozmachem. Ale to nie był „prawdziwy” Bond. Brakowało mi tej charakterystycznej swobody, humoru, żartów językowych, absurdów fabularnych i technicznych oraz szczęśliwego zakończenia, które cechowały większość klasycznych opowieści. Bond Craiga był zbyt poważny, posągowy, niedostępny. A pojedyncze „dowcipy”, które starał się przemycić w swoich monologach, miały lekkość działa przeciwpancernego. Nie jest tak, że trzy ostatnie filmy mi się nie podobały. Przeciwnie – oglądałam je z wielką przyjemnością i to nie jeden raz. Tyle tylko, że zawsze miałam wrażenie, iż mam do czynienia z historią innego bohatera, a nie tego, do którego przyzwyczaiłam się przez lata. To nie był „Bond”.

Oglądając najnowszą odsłonę przygód Jamesa Bonda, znów poczułam ten dawny czar, jaki towarzyszył „bondowskim” filmom z końca XX wieku. Bohater nadal walczy o pokój na świecie, czasem wywołując lokalną katastrofę – ale jest to przecież wpisane w profil postaci. Wątek osobisty, wraz z włączeniem do zdarzeń postaci poprzednich przeciwników, został tak umiejętnie wprowadzony do fabuły, że nie obciąża historii sentymentalnymi scenami czy filozoficznymi refleksjami, które tak bardzo przeszkadzały mi w trzech wcześniejszych częściach historii. Główny antagonista (doskonały Christoph Waltz) to osoba niebezpieczna i godna uwagi agenta wywiadu brytyjskiego, a do tego postać mająca ogromny wpływ na przeszłość Bonda. Jest i piękna kobieta (zjawiskowa Léa Seydoux) – z pozoru subtelna i bezbronna, w rzeczywistości wyszkolona w walce i nieustępująca Bondowi w konfrontacji siłowej z wrogiem. Q (Ben Whishaw) ponownie zdradza nam tajemnice nowych technologii, M (Ralph Fiennes) znów jest powściągliwy i po raz kolejny przekonuje się, że Bond ma zawsze rację. Niezbyt udaną kreację postaci wdowy w wykonaniu Monici Bellucci wynagradza pojawienie się na moment drugiej – obok Vesper – ważnej kobiety w życiu Bonda. Jest jeszcze jedna literka alfabetu – pod kryptonimem „C” kryje się bohater, którego znaczenie poznajemy może zbyt szybko, jednak dzięki Andrew Scottowi (serialowy Moriarty z produkcji BBC Sherlock) mamy ochotę pobyć z nim nieco dłużej, niż pozwolił na to reżyser.

I jeszcze jedno: aktualność zagrożeń, z jakimi spotyka się agent 007, jest wręcz porażająca. Czyż nie było tak właśnie w dobrych, starych „Bondach”?

Mówiąc krótko: film Sama Mendesa pt. Spectre to triumfalny powrót klasycznego gatunku „bondowskiego”, w którym każdy element ma swoje miejsce i znaczenie, akcja toczy się dynamicznie, a cała historia wciąga widza tak skutecznie, że ten nie wie nawet, kiedy minęły dwie i pół godziny seansu.

Warto dodać jeszcze kilka uwag na temat zdjęć i muzyki.

Operatorem kamery (wymienionym w rewelacyjnie zmontowanej czołówce filmu) był Łukasz Bielan. Scena początkowa, prezentująca uliczną zabawę i pościg Bonda za przestępcą między tłumami mieszkańców miasta, została nakręcona za pomocą jednego ujęcia. Obejmuje ona nie tylko drogę wzdłuż ulicy, lecz także wejście do pomieszczenia, przejazd windą, spotkanie w pokoju i wyjście przez balkon na dach budynku. Scena ta trwa ponad pięć minut! Jest dla mnie wielką zagadką, jak operator zdołał prowadzić kamerę w tak zróżnicowanej przestrzeni. Domyślam się, że nie obyło się bez green roomu i zabiegów komputerowych, ale i tak ujęcie robi ogromne wrażenie!

Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o muzyce, która jest w większości kalką soundtracku z filmu Skyfall. Zrozumiałabym obecność znajomych motywów w momentach, w których pojawiają się „cienie” z przeszłości Bonda. Taki zabieg byłby uzasadniony i nawet dość pomysłowy. Niestety tym razem Thomas Newman nie zachwycił oryginalnością ani konceptem. Zdecydowanie zaś – w kontekście treści filmu – broni się piosenka Sama Smitha, tak mocno skrytykowana przez internautów i dziennikarzy tuż po premierze utworu. Jak się okazuje, słowa nabierają sensu, nastrój odpowiada klimatowi miłosnego wątku i wszystko w tej kompozycji do siebie pasuje. Idealnie zsynchronizowana z piosenką czołówka filmu jest według mnie fantastyczna. (Czołówkę filmu możecie obejrzeć TUTAJ.)

Daniel Craig zapowiedział, że rolą w Spectre żegna się z postacią Jamesa Bonda. Dopóki nie poznam nazwiska aktora, który zastąpi Craiga w kolejnym filmie, nie będę cieszyła się z tej deklaracji (zawsze przecież może to być Jason Statham). Mam jednak nadzieję, że twórcy pozostaną przy nowo obranej tendencji, mianowicie przy „starej”, sprawdzonej konwencji kina rozrywkowego, pozbawionego zawiłych wątków, skomplikowanych relacji i smutnych zakończeń. Bo tylko taki Bond jest sobą!

Ocena: 8/10

____________________________________

Facebook: Klub Filmowy Obraz i Dźwięk
Twitter: @klubfilmowy
Pinterest: Klub Filmowy Obraz i Dźwięk
____________________________________

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *