„Gwiazd naszych wina” – słodko, gorzko, banalnie…

„Gwiazd naszych wina” to film o parze nastolatków dotkniętych nieuleczalną chorobą. Oboje spotykają się podczas terapii w grupie wsparcia i mimo początkowego dystansu, jaki dzieli dziewczynę i chłopaka – zaczyna ich łączyć uczucie. Można się domyślać finału, ewentualne wątpliwości przez jakiś czas budzi pytanie: kto pierwszy odejdzie? Później już wszystko jest jasne.
Na pewno nastoletni widzowie, szczególnie płci żeńskiej, będą czuć się usatysfakcjonowani po wyjściu z kina (chusteczki też się przydadzą… sama stosowałam). Mamy tu przystojnego chłopaka i uczucie, które pozwala w obliczu pewnej śmierci znaleźć „nieskończoność” i choć na chwilę daje zapomnieć o nieuniknionym. Można się wzruszyć (mnie – jak wspomniałam – nawet się zdarzyło). Wzruszenie to wynikało jednak raczej z nagromadzenia tkliwości, wielkich słów i długich ujęć ukazujących zapłakane twarze zakochanych (chwyt o tyle banalny, co skuteczny w przypadku wrażliwców), niż było efektem działania subtelnych środków filmowego wyrazu, budujących nastrój. Romantyczne sceny przeplatały się z gorzkimi chwilami powrotu do rzeczywistości i z humorystycznymi momentami pokazującymi, że w życiu chorych na raka jest przecież miejsce na śmiech i żarty. Wątek wyjazdu do Amsterdamu na spotkanie z ulubionym pisarzem Hazel czy pomysł na książkę, która kończy się w pół zdania, to chyba najbardziej oryginalne elementy całej tej historii.
Fabuła, oparta na bestsellerowej powieści dla młodzieży Johna Greena, nie wnosi jednak nic nowego do koncepcji motywu miłości w cieniu śmierci. Opowieść skupia się na młodych, umierających ludziach, nie wnikając w psychologiczne podłoże ich zachowań czy decyzji. Wszystko jest oczywiste: depresja Hazel, pozorna beztroska Gusa, zauroczenie, wzajemne wsparcie i zrozumienie, zmartwienie rodziców obojga zakochanych i w końcu to, co nieuchronne. Scenariusz traktuje kwestię choroby nowotworowej w taki sposób, aby pełniła ona wyłącznie funkcję osi fabularnej. Nie mam możliwości, aby traktować film Josha Boone’a inaczej, jak tylko przeciętną, słodko-gorzką opowieść o miłości, chorobie i śmierci. Nie zachwyciła mnie obsada (najlepiej wypadł Willem Dafoe w epizodycznej roli zdziwaczałego pisarza, młoda Shailene Woodley jako Hazel prezentuje cechy przyszłej niezłej aktorki, jednak pozostali artyści – z Laurą Dern na czele – zawodzą). Dialogi wydawały mi się często wymuszone i niekiedy mało prawdopodobne. Nie zwróciła też mojej szczególnej uwagi wizualna ani dźwiękowa warstwa filmu, co mogłoby podnieść wartość artystyczną produkcji i choć trochę ją uratować. Nic z tego…
Przykro mi, nie znajdę nic, co obroni film „Gwiazd naszych wina”. Nie przekonała mnie ta historia. Kilka dowcipnych i kilka chwytających za serce dialogów nie sprawi, że obraz – nawet dotyczący spraw ostatecznych – przemówi do mnie prawdą o życiu. I tu znajduję odpowiedź na postawione wcześniej pytanie: jak ocenić taki film? Już wiem: był słaby. I kropka.
_____________________________________
Facebook: Klub Filmowy Obraz i Dźwięk
Twitter: @klubfilmowy
_____________________________________

