Camerimage,  FESTIWALE,  FILMY

FABELMANOWIE Stevena Spielberga

Film Stevena Spielberga to dzieło skończone – zarówno pod względem fabularnym, jak i estetycznym.

Reżyser oddaje w nim hołd dwóm miłościom swojego życia – rodzinie i kinu. Z wyczuciem łączy wątki autobiograficzne z autotematyzmem, a dramat rodzinny z komedią młodzieżową. Pyta też o rolę sztuki w życiu, o granice odpowiedzialności twórcy oraz o cenę, jaką trzeba zapłacić za przychylność Muzy.

Tematy i style obecne w dziele Spielberga zdają się być zbyt liczne jak na jeden film. W rękach mistrza jednak wzajemnie się dopełniają, tworząc spójną historię skupioną na postaci młodego Sama Fabelmana, który ponad wszystko pokochał kino. Jak się okaże – z wzajemnością.

W Fabelmanach poznajemy dom rodzinny bohatera, codzienne problemy i radości. Jest wątek szkoły i kolegów, pierwsza miłość, ale też wymagająca praca ojca, kłopoty małżeńskie rodziców i choroba oraz zawodowe rozczarowanie matki. Na tym szkolnym i rodzinnym tle, i z niespodziewaną pomocą wujka, rozwija się w Samie zamiłowanie do opowiadania historii za pomocą kamery.

Oglądamy pierwsze próby rejestrowania świata, prowadzące niespodziewanie do dramatycznego odkrycia. Śledzimy moment załamania, a później dalsze starania, zwieńczone w finale genialnie rozpisaną rozmową z „najlepszym reżyserem wszech czasów”.

O tym jednak, czego dokona Sam (czy Steven) w przyszłości, nie dowiemy się z obrazu Spielberga. Dzięki temu film zyskuje wymiar uniwersalny. Możemy go zatem odczytywać zarówno jako osobistą historię twórcy „Indiany Jonesa”, jak i ponadczasową opowieść o rodzeniu się wielkiego Talentu.

Po raz kolejny zachwycił mnie efekt pracy dwóch stałych współpracowników Stevena Spielberga – mam oczywiście na myśli Janusza Kamińskiego i Johna Williamsa. Obaj nadali Fabelmanom subtelny i ciepły charakter. Sprawili, że film jest po prostu piękny, wizualnie i muzycznie wysmakowany. To dzięki nim po seansie nadal wracam pamięcią do kadrów i do motywu muzycznego, który wnika pod skórę i nie daje o sobie zapomnieć. Trudno pominąć też rolę Gabriela LaBelle jako Sama. Dawno nie widziałam tak wyrazistej i naturalnej kreacji w wykonaniu młodego aktora, który nie tylko udźwignął pierwszoplanową rolę, ale też doskonale odnalazł się wśród doświadczonych aktorów.

Być może stwierdzenie, że film Stevena Spielberga jest dziełem wybitnym, zbyt mocno nam spowszedniało. W końcu amerykański reżyser uznawany jest za jednego z najlepszych twórców filmowych we współczesnym kinie i rzadko kręci filmy słabe (o ile takie w ogóle kiedykolwiek się zdarzyły). Nie potrafię jednak znaleźć przyczyny, dla której mogłabym przygasić swój entuzjazm po obejrzeniu Fabelmanów. To jeden z tych filmów, które są mi najbliższe, podobnie jak C’mon, c’mon Mike’a Millsa, Jak zostać królem Toma Hoopera czy Pewnego razu… w Hollywood Quentina Tarantino. Choć różnią się niemal wszystkim, każdy z nich uwielbiam. Są moje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *